Sto pięćdziesiąt kilometrów kwadratowych nieodkrytej przestrzeni, wzgórza gęsto porośnięte palmami kokosowymi i bananowcami; między gałęziami tukany i małpy, na pniach iguany i kameleony, a w wodzie setki rybek.
Bramę do Parku Tayrona pokonujemy wraz z kilkunastoma innymi turystami. Wszyscy mamy do plecaków przytroczone karimaty i namioty, a w rękach taszczymy baniaki z wodą. Jeszcze tylko kontrola bagażu – do parku nie można wnosić niebezpiecznych przedmiotów (nowiutka maczeta musiała zostać w depozycie, nie mogła nacieszyć się karaibskimi plażami), alkoholu i torebek foliowych – i zaraz potem oficjalnie wchodzimy do “raju”.Przed nami kilkukilometrowy spacer do ostatniego campingu. Słońce jest dokładnie nad nami, więc zatrzymujemy się co kilkanaście minut, zrzucamy z siebie plecaki i siadamy by chwilę odpocząć.
Mija nas para zawzięcie ciągnąca swoje walizki.
Po kładkach i ścieżkach prowadzących przez nadmorską dżunglę wdrapujemy się na sporą górę tylko po to, żeby zaraz z niej zejść. Mijamy plażę Arrecife, na której nie wolno wchodzić do wody, bo prądy są zbyt silne.
Kiedy już w końcu dochodzimy do pola namiotowego spełniają się najczarniejsze przepowiednie o tłumach turystów. Rozbijamy namioty gdzieś na niewielkim kawałku wolnej przestrzeni, podczas gdy inni zbierają się tłumnie do właśnie otwierającego się baru.
Następny dzień sprawia jednak, że zakochujemy się w tym miejscu. Mijamy ciasno ułożone, opalające się ciała i zakładamy obóz pod palmą na nieco dalej położonej plaży. Na drugie śniadanie jemy zdobyte przez siebie kokosy, urządzamy wyścig kto pierwszy dobiegnie do wody, a potem nie wychodzimy już z niej przez kilka godzin oglądając rafę i płaszczki.
Polecane wpisy