Na kolumbijskich placach

18 lutego 2014

Kolejna dni spędziliśmy podróżując z miasteczka do miasteczka, delektując się Kolumbią spokojną, wyciszoną, a czasami nawet bajkową. Z każdym kolejnym przystankiem zmieniał się klimat, robiło się coraz cieplej, co było niepodważalnym dowodem, że przemieszczamy się w kierunku gorącego Morze Karaibskiego.

Wieczory spędzaliśmy najczęściej na głównym placu, który każdorazowo wydawał się ulubionym miejscem miejscowych na spędzanie czasu.

Villa de Leyva była pierwszym miasteczkiem na naszej trasie. Białe domy i niewiarygodnie duży i niezwykle nieproporcjonalny do wielkości miasteczka plac, stały się idealną scenerią do kręcenia kolumbijskiej wersji serialu Zorro.

Wieczorem, gdy siedzieliśmy na schodach pod kościołem obserwując życie na placu, przyszedł do nas jeden z “miejskich” psów. Przywitał się, sprawdził co mamy w torbie i… położył się spać u naszych stóp. Nazwaliśmy go Bolsa (hiszp. bolsa = torba). Chwilę później dołączył do nas kolejny, który nie owijając w bawełnę położył się i zajął się sobą. Temu daliśmy na imię Huevo (bardziej domyślni z pomocą słownika hiszpańskiego mogą się domyślić dlaczego). Okazało się, że każdy z nas musi mieć swojego psa, więc na koniec dołączył do nas kolejny, czarny jak kawa, Tinto. Gromada postawiła sobie za punkt honoru, żeby żadne inne psy się do nas nie zbliżały i oprócz kilku bohaterskich aktów obrony, spały spokojnie. Zostały z nami do końca dnia, wiernie podążając za nami krok w krok. villa de leyva, kolumbia (11) villa de leyva, kolumbia (10) villa de leyva, kolumbia (4) Nieco większym, a na pewno bardziej żywym miastem, było San Gil. W przeciwieństwie do Villa de Leyva miasto nie zasypiało, a budziło się o 21. Wieczorem, park na głównym miejskim placu zapełniał się ludźmi do tego stopnia, że ciężko było znaleźć miejsce, żeby usiąść.

Wieczór spędziliśmy na rozmowie z Edwinem, poznanym bogotańczykiem, który pracuje w dżungli w trybie 10 dni pracy, 10 dni wolnego.
Wyjaśnił nam korzenie kolumbijskiego narkobiznesu i guerilli (która paradoksalnie częściowo utworzyła się z oddziałów stworzonych dla ochrony). Opowiedział jak w jego dzieciństwie ludzie bali się wychodzić z domów, a do innych miast nie jeździł nikt, bo porwanie lub napad były w takim wypadku najczęstszym scenariuszem; a także o krwawym rozprawieniu się z oddziałami paramilitarnymi, po którym w Kolumbii zapanował spokój, ale ilość ofiar wśród niewinnych ludzi była tak duża, że autor rozwiązania zamiast zostać narodowym bohaterem, został przez naród znienawidzony. Jak w wielu miejscach świata usłyszeliśmy, że Polska jest bardzo niebezpieczna i lepiej tam nie jechać (dziękujemy BBC), ale też, że gdy pracował w Europie to był przerażony w jaki sposób Kolumbia jest przedstawiana w naszych mediach.

Miejscem jak z bajki okazała się Barichara, gdzie mógłbym się w każdym momencie i bez chwili wahania przeprowadzić. Niewielkie miasteczko położone wśród zielonych gór z niezwykle malowniczą, kolonialną architekturą, pełne uśmiechniętych ludzi. Pod kościołem spotkaliśmy starszego pana, który z garnka sprzedawał chichę de maíz. Po sprzedaniu kilku szklanek, uśmiechnięty poszedł do domu (z resztą chichy w garnku). Za parę złotych kupiliśmy całą torbę tropikalnych owoców i po krótkim spacerze trafiliśmy na krawędź ogromnego kanionu. W miejsce, w którym zrobiliśmy sobie piknik, po chwili przyszły krowy, które chciały do nas dołączyć. Nie pozwolił im prowadzący je pasterz, a cała sytuacja była pretekstem do rozpoczęcia rozmowy. Marzeniem mężczyzny jest wyjazd do Londynu i bardzo posmutniał, że nie rozumie co mówimy między sobą, bo stara się sam nauczyć angielskiego. Uspokoiliśmy go tym, że mówiliśmy po polsku. Na koniec dodał: Tutaj jest bezpiecznie, spokojnie, ale tam – pokazując palcem – po drugiej stronie doliny, jest guerilla.

Z Barichary do, jeszcze mniejszej wioski, Guane prowadzi odrestaurowany szlak. Wybraliśmy się więc do kolejnego miasteczka pieszo, ale okazało się, że wyprawa ta nie miała większego sensu. Droga była długa i niespecjalnie atrakcyjna. Skuszeni ręcznie wypisanym szyldem “Napoje, piwo, rękodzieło. Proszę iść aż do domu” trafiliśmy do niezwykłego miejsca, w którym starsza pani w oczekiwaniu na nielicznych turystów wyrabia pamiątki z lokalnych surowców. Kupiliśmy napoje i pamiątki, nieco strasząc dzieci naszą obecnością. barichara, kolumbia (16)

Polecane wpisy

5 komentarzy

Horeca 18 kwietnia 2014 at 10:10

Fajny klimat miasta można wyczuć. Może kiedyś i mi uda się tam wybrać :)

Odpowiedz
Darco 2 maja 2014 at 09:44

To tylko takie złudne wrażenie czy faktycznie technologicznie takie miejsca się wykluczone? Brak internetu, komputerów, smartfonów…? Jeśli tak to fajnie byłoby się tam wybrać i odpocząć od codziennej gonitwy i natłoku informacji :)

Odpowiedz
lbt 18 maja 2014 at 18:22

W Kolumbii technologia ma się całkiem nieźle, jest pełna Internetu ;). W małych miasteczkach życie toczy się spokojnie, ale dostęp do sieci jest powszechny. W każdym hotelu, w którym spaliśmy było wifi

Odpowiedz
Friki Afriki 26 marca 2015 at 15:37

Świetne zdjęcia!
Dzięki temu wpisowi, mamy nasze kolumbijskie must see – białe miasteczko jest obłędne…

Odpowiedz
Monika | Montravels 26 listopada 2016 at 10:15

Świetne zdjęcia na całym blogu! Będę wpadać nasycić oczy :)

Odpowiedz

Skomentuj Friki Afriki Anuluj