Khao Sok

7 lipca 2020

Skończyły się dwa tygodnie slowhopowej pracy zdalnej z Koh Samui. Dwa tygodnie, w których zawsze można było komuś podrzucić dziecko, albo poprosić uroczą nastolatkę, żeby z dzieckiem porysowała. Dwa tygodnie, które można by zobrazować memem Praca zdalna – oczekiwania vs. rzeczywistość. Memem, w którym by były dwa takie same obrazki. Z komputerem na nogach wyciągniętych na leżaku nad basenem.

Można by było tak błogo tę przygodę zakończyć, ale nie, co to to nie my. Nie wróciliśmy grzecznie do Poznania, przecież jak już tak daleko dolecieliśmy, to nie będzie tak szybko wracać. I tak się zaczęła nasza jazda bez trzymanki, podróż po Tajlandii z trzy (i pół! <w tle słychać tupnięciu nóżką>) latkiem i półroczniakiem, z których każdy już zdążył odwiedzić lokalną izbę przyjęć.

Jedziemy!

Zaczęło się wesoło, gdy okazało się, że z jakiegoś powodu nie ma żadnych biletów na prom, który mógłby nas zawieźć na stały ląd, później się okazało, że są, ale promy nie płyną tam gdzie powinny, ale gdzieś indziej i nie do końca wiadomo dokąd i co dalej można zrobić. Później była przeprawa, w czasie której zostałem wplątany w przepychanki z członkiem załogi, zgubił się gryzak żółw, a następnie znalazł się gryzak żółw. Dwie godziny jazdy busem, która się Frankowi nie podobała, co prawdopodobnie skutkowało złożeniem wypowiedzenia przez naszego kierowcę. I już pod wieczór byliśmy na miejscu. Zmęczeni, ale szczęśliwi, czy coś…

Hit dnia, rozmowa z panią w informacji biletowej:

– Czyli prom i transfer do centrum miasta kosztuje 650 bahtów, a prom, transfer do centrum miasta i dalej dwugodzinny transfer do Khao Sok 600 bahtów? – dopytuje się nazbyt logiczna turystka.

 – No tak, czego nie rozumiesz? – nie kryjąc pogardy odpowiada kasjerka ani na chwilę nie przestając scrollować fejsa.

Nasz Olko to taki bananowy chłopak. Każdy (każdy!) dzień rozpoczyna od zjedzenia banana. Budzi się, otwiera oczy i idzie po banana. Niekiedy na bananie znajduje naklejkę Rainforest Alliance z zieloną żabą i z poważną miną mówi: ten banan przyjechał z lasu deszczowego, kiwając z uznaniem głową.

W takiej sytuacji jak nie podjechać dwie godzinki do lasu deszczowego, skoro nadarzyła się okazja? Pojechaliśmy więc do parku narodowego Khao Sok. Zamieszkaliśmy w domku na drzewie, tuż przy rzece. W domku z łóżkami z białą pościelą, moskitierami i łazienką oddzieloną od dżungli tylko siatką. Za to bez klimatyzacji i wifi, „żeby zwiększyć nasz jungle experience”. Z małpami, które skaczą nad naszymi głowami gdy idziemy na śniadanie i z pająkiem wielkości dłoni rozciągającym pajęczynę dokładnie nad ścieżką.

W Khao Sok wyznaczone są szlaki turystyczne, na których „uprawia się trekking”. Nie trzeba jednak ani wynajmować przewodnika, ani upychać kraciastej koszuli w lniane spodnie tak, żeby dobrze się komponowały z kapeluszem odkrywcy. Wystarczy kupić bilet wstępu, później loda w budce przy wejściu na szlak i już. My wybraliśmy trasę, która rozpoczyna się przy wejściu do parku w samej miejscowości (choć może raczej to miejscowość powstała przy wejściu do parku). Tak jak zaplanowaliśmy, przeszliśmy połowę trasy uznając wodospad za punkt docelowy.  Dalej nie miało sensu, bo to i tak było już nie lada osiągnięcie dla trzy i pół latka nóg.  W wodzie był już jeden waran, dziesiątki małych rybek, a wkrótce dołączyły też chude, ale nie przestające się ruszać ciałko naszego Olko, który szybko wykombinował, że gładkie głazy są super zjeżdżalnią.

KhaoSok_tuitam.net19 KhaoSok_tuitam.net20 KhaoSok_tuitam.net22 KhaoSok_tuitam.net23 Do Khao Sok, oprócz grubych lian, z których zwisają małpy i gęstości dżungli, przyjeżdża się też po jezioro. Początkowo wydawało nam się to trochę nie w naszym stylu jego „zwiedzanie”, dodatkowo okazało się, że jedyne na co możemy sobie pozwolić, żeby tam pojechać to wykupienie wycieczki. Jednak, pocztówkowe kadry z wystającymi z turkusowej wody wapiennymi skałami i charakterystycznymi łodziami kusiły bardzo.

Cheow Lan to sztuczne jezioro powstałe po zalaniu głębokich dolin. Ponoć przez pierwsze dziesięć lat dominował w okolicy zapach zgnilizny, ale później jezioro stało się nie lada atrakcją. Codziennie od rana setki turystów wsiadają na łodzie i udają się na rejs wśród skał. Bardzo malownicza to wycieczka, ale to dopiero początek, gwoździem programu są pływające domki i restauracje porozmieszczane na jeziorze! Bo cóż może być lepszego niż jak Cię zawiozą, nakarmią, możesz się wykąpać w ciepłej wodzie, a na koniec iść spać w pływającym domku? Wbrew początkowym oczekiwaniom, popłynęliśmy w tym mainstreamie zadowolenia i całość podobała nam się bardzo, choć chyba główny wpływ na to miała pogoda – zachmurzone, szare niebo nadający ton całemu krajobrazowi.

W międzyczasie nasz domek na drzewie musieliśmy zamienić na domek tańszy i stojący na ziemi. Wszystko fajnie, miło, elegancko, nadszedł wieczór. Pierwszą atrakcją była awaria prądu, w całej miejscowości, która zastała nas pod prysznicem, co było przyczyną lekkiej paniki wśród najmłodszej części ekpiy, ale nie z takich tarapatów już się wydostawaliśmy. Podświetlając sobie świat telefonami położyliśmy dzieci spać. Robaczek. Zjedliśmy kolację. Robaczek. Trochę się przepakowaliśmy. Robaczek. Ale zaraz, robaczek? W umęczonej głowie młodego rodzica, pół godziny po tym gdy zasnęły dzieci, znów zaczęły funkcjonować połączenia między neuronami. Pół świata zjeździliśmy, spaliśmy w najgorszych norach, a do tej pory jeszcze nie mieliśmy przyjemności się poznać. Te robaczki to pluskwy, które planowały w nocy zjeść nasze dzieci, nas, a później złożyć jajeczka w naszym bagażu, żebyśmy przenieśli je do następnego hotelu, a ostatecznie, żeby przejąć kontrolę nad światem.

Cóż było robić? Wziąłem latarkę, telefon i wyszedłem w ciemność szukać rozwiązania. Pierwsze dialogi nie dawały wiele nadziei. – Tak, pluskwy. – Oh fuck, tylko nie kładź tam dzieci… Później było lepiej.

  • Masz numer do kogoś z naszego hotelu?
  • Nie. A ty wiesz w ogóle kim ja jestem? –  w środku nocy zapytał wydmuchując dym papierosa, człowiek w ciemnych okularach.
  • Nie.
  • Uuu… – zdziwił się Kimjajestem i odszedł na bok zadzwonić pod numer, którego nie miał.

Zostało już tylko znaleźć w śmietniku trupa pluskwy jako dowód (który po okazaniu zmartwychwstał i odszedł kawałek zanim został ponownie unicestwiony) i dać się przewieźć ze wszystkimi tobołami i dwójką śpiących dzieci na pace pick-upa do innego hotelu.

Happy end.

 

Polecane wpisy

1 komentarz

Filip 2 lipca 2021 at 12:38

Mam nadzieje, że pandemia przeminie bardzo szybko. Nie mogę się doczekać podróżowania.

Odpowiedz

Dodaj komentarz