Bebe Gerber jedzie dalej – Baja California Sur

2 grudnia 2017

Gdy już ochłonęliśmy z głaskania wielorybów ruszyliśmy dalej w nieznane. W nieznane, bo skończyła nam się mapa, którą dostaliśmy w informacji turystycznej Dolnej Kalifornii Północnej, a nową mapę mieliśmy dostać dopiero za paręset kilometrów w pierwszej informacji turystycznej Dolnej Kalifornii Południowej. Niewzruszeni jednak pojechaliśmy dalej, a wybór trasy ułatwiał nam fakt, że droga północ-południe była tylko jedna.

Tym sposobem dojechaliśmy do San Ignacio, niewielkiej mieściny położonej przy oazie. Stara misja, woda, palmy i malutkie kolonialne domki przy rynku. Niby nic, ale jakoś wyjątkowo nam przypadło to miejsce do gustu. Chyba dlatego, że było to pierwsze miejsce, które przypominało nasze wyobrażenia o Meksyku, takie miasteczko dla Zorro. Oprócz tego porządnie się tam najedliśmy w budce na rynku, a Olko został po raz pierwszy nazwany bebe Gerber (choć osobiście uważamy, że jest znacznie ładniejszy od dziecka z opakowań znanej firmy, która w Meksyku dodaje do słoiczków dla dzieci konserwanty).

Dalej przejechaliśmy na drugą stronę półwyspu – nad Morze Korteza. Szybko jednak okazało się, że nie tylko my czytaliśmy o „najpiękniejszych plażach Meksyku”, ba! niektórzy nawet chcieli mieć ich kawałek na własność. Plaże zostały podzielone na niewielkie działki, a ich właściciele (dziwnym trafem – Amerykanie) pobudowali na nich tymczasowe, drewniane domki. Dwupiętrowe, z garażem. Brawo Meksyk, dobra robota!

Zatrzymaliśmy się na jedynej plaży w okolicy, na której nie było domów. Określenie „na plaży” należy potraktować bardzo dosłownie, bo do wody wchodziliśmy prosto z samochodu. I to z obu stron. Tam rozleniwiliśmy się bez reszty.  Trudno, żeby było inaczej, gdy z dwóch stron szumiała nam woda, a całe dnie świeciło słońce.

Prawdziwych długodystansowych podróżników, „overlander’ów” można rozpoznać nie tylko po ogorzałych od słońca twarzach, ale też po tym, że podróżują z psem (a później z psem i dzieckiem, taka ludzka natura). Na tej właśnie plaży do nas też taki pies się przybłąkał, nie przygarnęliśmy go jednak ryzykując brak uznania w towarzystwie i na szczęście po pół dnia się od nas odbłąkał. Tam też miała mieć miejsce pierwsza snorkelingowa przygoda tej podróży, wszak w niewielu miejscach jest tak przejrzysta woda, a Morze Korteza słynie z bogactwa morskiej fauny. Włożyłem kąpielówki, maskę i rurkę, wyprężyłem tors i poszedłem do wody wyraźnie imponując innym mieszkańcom plaży. Szedłem. Szedłem. I tak szedłem, aż nie mogłem dostrzec rodziny, aż czarna Toyota stała się tylko czarnym punktem w oddali. Tyle przeszedłem, a kolan nie udało mi się pomoczyć… Wróciłem na tarczy. Popływam innym razem. Albo kupię sobie paddle-board i będę pływał po płytkim.

Bylibyśmy tam jeszcze do dziś, ale skończyło nam się jedzenie i nawet obwoźny sprzedawca tamales nie był w stanie odwrócić naszego losu. Czas był ruszać w drogę.

Dotarliśmy do Loreto, naszego pierwszego Pueblo Magico, czyli „Magicznego Miasteczka”, którym to tytułem nazywane są meksykańskie miasteczka, które są ładne (co je odróżnia od miasteczek brzydkich). Znaleźliśmy tam wszystko, co człowiekowi potrzebne po spędzeniu zbyt wielu nocy na pustyni i plaży – wygodne łóżko, sklep, restauracje, a nawet informację turystyczną z mapą!

Nasze sielankowe pławienie się w luksusach typu pościel, świeże jedzenie, czy wifi przerwał dialog słyszany zza drzwi hotelowego pokoju.
To Pana ta czarna Toyota? Policja przyjechała! – zapytała właścicielka hotelu.
Nie, nie moja.
To czyja?
Moja! – wybiegłem na korytarz z pianą na rękach, oderwany od mycia Olka.
– Jest afera! Zaparkował Pan w złą stronę!
O rety, nie może być! – powinienem był pomyśleć. Ale pomyślałem tylko – CO?
Dobry wieczór, o co chodzi? – grzecznie zapytałem zbliżając się do samochodu.
Nie można parkować w tę stronę po tej stronie ulicy – powiedział z wyższością policjant.
A to dlaczego? – powiedział z wyższością turysta, który nie lubi, gdy się do niego ktoś zwraca z wyższością.
Es la ley! – odpowiedział dumnie – Takie jest prawo!
Ale co to za różnica? Z czego to wynika?

Yyyyy… es la ley!

No to piszemy… Skąd Pan jest? Z Kalifornii?
Nie, z Polski.
Ale to w Stanach Zjednoczonych – jego mapa świata nie dopuszczała innych opcji.
Nie, to taki kraj.
A jak to się pisze? – zapytał nie kryjąc zdziwienia i nie okazując choćby śladu zażenowania policjant.
P-O-L-O-N-I-A.
Co?!? Ja nie potrafię! – powiedział ocierając pot z czoła i równocześnie oddając bloczek z mandatami starszemu rangą koledze.

Aby uniknąć odholowania stwarzającego zagrożenie pojazdu (laweta już czekała) przyjąłem mandat i wraz z dzielnymi stróżami prawa udałem się na komisariat.

Ale właściwie to dlaczego zaparkował Pan w złą stronę? – zapytała z troską pani naczelnik.
 Nie wiedziałem, że nie można. A właściwie to dlaczego tak jest?
 Es la ley…

Nie zapłaciwszy ani grosza i z poczuciem obnażenia niewiedzy policjantów wróciłem do hotelu.

Nieuchronnie zbliżaliśmy się do końca Półwyspu Kalifornijskiego, który jest przeciwieństwem tego, co widzieliśmy do tej pory. Zagościła na nim na dobre masowa turystyka z wielkimi hotelami, które ogradzają dla swoich gościa najpiękniejsze plaże. Na miejsce oczywiście dociera się samolotem.

Nie chcieliśmy się jeszcze żegnać z „naszą” Dolną Kalifornią i postanowiliśmy zjechać z trasy w którąś z dróg prowadzących na wybrzeże. Wybraliśmy prostą jak strzała drogę i po trzydziestu kilometrach piachu dojechaliśmy na pustą plażę. Po drodze też nie spotkaliśmy nikogo. Poszliśmy na spacer, a gdy wróciliśmy, ku naszemu zdziwieniu, koło naszego auta stała zaparkowana stara furgonetka. Okazało się, że to acuacultores (jeśli na roli uprawia rolnik, to na wodzie wodnik, prawda?), którzy w pobliżu hodują owoce morza. Słyszeli, że ktoś przyjechał na ich odludzie i chcieli sprawdzić kto to, a po krótkiej rozmowie życzyli nam dobrej nocy i zaprosili, by odwiedzić ich rano.

Tuż po zachodzie słońca usłyszeliśmy wycie dobiegające z niedaleka. Zasypialiśmy zamknięci bezpiecznie w samochodzie rozmyślając o tym, dokąd na to odludzie, gdzieś na końcu mapy, zaprowadziło nas życie.

W środku nocy obudziło nas ujadanie tym razem dobiegające… spod drzwi samochodu.  Były to kojoty wokół Toyoty i zachowywały się jak hieny z Króla Lwa. Chodziły dookoła auta, wyraźnie rozemocjonowane, a my myśleliśmy tylko o tym, żeby nie obudziły Olka.  Rano zobaczyliśmy mnóstwo śladów wokół auta. Gdyby zostały trochę dłużej to pewnie wydeptały by nam rów dookoła. Jak w bajce.Korzystając z zaproszenia pojechaliśmy do obozu acuacultores, gdzie poznaliśmy Miguela i jego żonę. Od słowa do słowa opowiedzieli nam o swoim życiu, o tym jak Miguel w młodości nurkował, żeby zbierać czarny koral, o mieszkaniu w La Paz i o założeniu spółdzielni hodującej owoce morza.
– Następnym razem przyjedźcie prosto tutaj!

_MG_8300r Chyba najbardziej znaną plażą na południu półwyspu, w okolicy La Paz, jest Playa Balandra położona w niemal całkowicie otoczonej górami zatoce. Tam wygrzebaliśmy z piasku Coś. Wygrzebaliśmy i nie wiedzieliśmy co z tym dalej zrobić. Gdyby nie Oswaldo, u którego się zatrzymaliśmy i który jest oceanologiem, do dziś nie wiedzielibyśmy co to było, a był to… ogórek morski. To żyje. Ludzie to jedzą.

Nie mogliśmy też sobie odmówić wizyty w miasteczku Todos Santos, gdzie znajduje się właśnie ten Hotel California (!) i piękne plaże.

Wcześniej zaplanowaliśmy, że Baja California będzie swego rodzaju próbą, że zobaczymy jak układa się ta podróż z Olkiem, czy wszystko idzie dobrze. Celowo nie zaimportowaliśmy samochodu na granicy (do samej Bajy nie jest to wymagane) i kontynuowaliśmy ubezpieczenie samochodu z USA. W ten sposób bez komplikacji mogliśmy w każdej chwili wrócić do Stanów, sprzedać auto i wrócić do domu.

Wszystko układało się na tyle dobrze, że odrzuciliśmy opcję wracania, kupiliśmy bilety na prom i anulowaliśmy ubezpieczenie, co skutkuje anulowaniem rejestracji. Nie ma powrotu, trzeba jechać dalej, ahoj przygodo, raz się żyje, wsiadamy na statek.

O ile przez cały półwysep nie spotkaliśmy innych podróżników, to w terminalu promowym już tak, wszak wszyscy muszę się przeprawić na drugą stronę morza. Najbarwniejszą postacią był kanadyjski rowerzysta, który jechał mniej więcej do Argentyny.

– Ile masz czasu na podróż?
– Nie mam żadnych ograniczeń…

INFORMACJE PRAKTYCZNE: W San Ignacio zatrzymaliśmy się w najtańszym miejscu – Hotel Posada – za 450 mxn. Hotel lepszy niż pierwsze wrażenie jakie wywiera, jest nawet wifi. W miasteczku nie ma wiele do zobaczenia, można iść na spacer do oazy i obejrzeć misję.
Plaża, na której nocowaliśmy to El Requeson. Sam pomysł wjeżdżania samochodami na plaże wydaje nam się raczej absurdalny, ale tak tam jest i specjalnie nie ma innego miejsca, w którym można by było auto postawić. Na tej plaży nie było żadnej informacji o opłacie, ale wieczorem pojawiła się podejrzana postać opłatę zbierająca. Zażyczył sobie 200 mxn za noc za utrzymanie plaży, ale nie był w stanie wyjaśnić dlaczego mamy płacić za publicznie dostępną plażę, więc odpuścił. Później zdecydowaliśmy, że zapłacimy mu połowę żądanej kwoty i był zadowolony, a my nie czuliśmy się wyzyskiwaczami.
Codziennie przyjeżdża tu ktoś sprzedający gotowe jedzenie – tamale itp. Nie oczekujcie jednak food-trucka, to raczej coś jak stary Opel Kadett.
W czasie odpływu można suchą stopą przejść na wyspę Requeson.
W Loreto zatrzymaliśmy się w Hotel Junipero za 400 mxn. Miasto pełne jest restauracji, barów i turystycznych udogodnień. Co jakiś czas przypływa tu wielki statek rejsowy i wtedy w miasteczku jest święto. Jeśli komuś mało wrażeń po zobaczeniu wielorybów szarych, to stąd można popłynąć na spotkanie z płetwalem błękitnym (!). Nie można jednak do niego podpływać blisko, więc będzie to tylko spotkanie z dystansu.
Jeżdżąc samochodem po Meksyku warto wiedzieć, że parkować wolno tylko po prawej stronie przodem auta w kierunku ruchu pojazdów. Parkowanie w inną stronę jest nieakceptowalne ;) My się o tym dowiedzieliśmy od policjantów, którzy szykowali lawetę i sprawę wyjaśnialiśmy na komisariacie późnym wieczorem, obyło się bez mandatu. Warto też wspomnieć, że przez pięć miesięcy w Meksyku nikt nie próbował na nas wymusić łapówki, za to słyszeliśmy historie o Amerykanach, którzy na sam widok policjanta wyjmowali portfele…
Pusta plaża w okolicy La Paz na zdjęciach to San Pedrito de las Palmas, a ta nie pusta to plaża Balandra.
Promy z południa półwyspu odpływają z Pichilingue. My płynęliśmy do Mazatlan. Są dwie firmy, z którymi można przeprawić się z samochodem, korzystniejsze ceny ma Baja Ferries. Promy odpływają każdego dnia, ale w niektóre dni osobowe (z samochodami), a w niektóre cargo (bez udogodnień dla pasażerów, ale ponoć też można nimi popłynąć).
Na terenie terminalu portowego można dokonać też importu tymczasowego pojazdu, który jest wymagany do poruszania się zagranicznym samochodem po Meksyku z wyjątkiem Dolnej Kalifornii i pasów przygranicznych. 
Olko w dalszym ciągu jeździ w foteliku Maxi-Cosi Pebble Plus, który sprawuje się na medal, a poza samochodem nosimy go w pięknej chuście Lenny Lamb w jaskółki.

 

Brak komentarzy
5

Polecane wpisy

Dodaj komentarz