Na wschód od Wagadugu

12 lutego 2013

Z Diego poznaliśmy się w Hiszpanii, był on współlokatorem Javiera, u którego zabawiliśmy całe dwa tygodnie w czasie szukania mieszkania. Już wtedy Diego wspominał o tym, że chciałby pojechać na wolontariat do Afryki i o amerykańskim programie Peace Corps. Sporo czasu minęło, aż pewnego razu gdy nie odpisywał na maila stwierdziliśmy – Acha, Diego jest w Afryce. Parę tygodni później dostaliśmy wiadomość, że jest w Burkina Faso.

Gdy znaleźliśmy promocyjne loty do Afryki wystarczyło nam już tylko potwierdzenie od niego, że w Burkinie mieszkają najbardziej mili ludzie jakich kiedykolwiek spotkał (i że wojna domowa w Mali nie wpływa na bezpieczeństwo w kraju) i już prawie byliśmy na miejscu.


Gdy dotarliśmy do Burkina Faso pozostało tylko dojechać do Meguet, wioski której nie ma na żadnej mapie. O świcie byliśmy na Gare l’Este w Wagadugu i tam znaleźliśmy busa do Meguet. Długo czekaliśmy aż zapełni się w całości ludźmi i towarami, a w międzyczasie obserwowaliśmy dworcowe życie. Wykrzykujących naganiaczy, handlujące panie noszące wszystkie towary na głowie, zdejmujące ciężki tobołek przy każdym kliencie, pakowanie samochodów.
Gdy na dachu naszego busiku była już sofa, dwa fotele, motor, niezliczona ilość tobołków i dwa plecaki, pasażerowie zaczęli pakować się do środka.
Ruszyliśmy gdy auto było wypchane po brzegi. Udało nam się przejechać z pięć metrów od bramy dworca, gdy zrobiliśmy pierwszy przystanek, żeby zabrać kolejnych pasażerów.
Trzy godziny oczekiwania na odjazd to nie był dobry czas, żeby kupić prowiant na drogę, o nie! To był czas oczekiwania. W związku z tym zatrzymywaliśmy się jakieś 500 razy w czasie wyjeżdżania z miasta, przy każdej osobie sprzedającej coś do jedzenia przy ulicy. Nasi współtowarzysze podróży kupili wodę w saszetkach, chleb, inny chleb, owoce, worek cebuli i marchewki na sztuki. Operacja ta powtarzała się w każdej wiosce przez którą przejeżdżaliśmy.
O dziwo (wszystkich to dziwiło) nasz pojazd nie miał awarii po drodze. Jedynym wydarzeniem zaburzającym spokojną jazdę było potrącenie kozy we wsi.

Dojechaliśmy do celu. Meguet to nieduża wioska złożona z malutkich parterowych chatek w kolorze pomarańczowego piasku. W centrum, które stanowi jedyne w okolicy skrzyżowanie wśród kolorowo ubranych mieszkańców czekał na nas Diego, jak zawsze, w idealnie białej i niezmiętej koszuli.


Diego pracuje w Meguet jako nauczyciel biologii, ale poza tą obowiązkową częścią wolontariatu udziela się też i tworzy dodatkowe projekty jak reperowanie studni. Od początku rzuciło nam się w oczy, że wszyscy go znają i z daleka serdecznie pozdrawiają. Przy większości mijanych osób zatrzymywaliśmy się, żeby wymienić uprzejmości (w języku Moore!), przedstawić dziwnych gości z zagranicy (czyli nas), obowiązkowo opowiedzieć co już widzieliśmy w Burkina, skąd się znamy i jakimi językami mówimy.

Oprócz ścisłego centrum, które skupia się wokół wspomnianego skrzyżowania i targu wioska ma bardzo luźną zabudowę. Właściwie są to porozrzucane po okolicy małe chatki lub większe zagrody. O tej porze roku jest tak sucho, że tylko nieliczne drzewa urozmaicają krajobraz. W porze deszczowej jednak każdy wolny kawałek ziemi jest uprawiany i nierzadko zdarza się, że nie widać domu spomiędzy pól wysokiej kukurydzy.

Rankiem poszliśmy razem z Diego do szkoły, gdzie po obowiązkowym przedstawieniu nas wszystkim pracownikom, zasiedliśmy wraz z jego klasą w ławce wysłuchać wykładu o podziale komórek.
W jednej klasie jest około stu osób, siedzi się w trzyosobowych ławkach. W całej szkole uczy się około tysiąca uczniów.

Młodzież dojeżdża do szkoły na rowerach, często ponad 20 kilometrów. Jest ich pod szkołą chyba więcej niż w Będzinie ze znanej piosenki

Zdjęć z klasy, ku naszej rozpaczy, nie mamy. Parę dzieci powiedziało, że zdjęć nie chce i na tym się temat skończył.

Mieszkanie Diego mieści się w małej zagrodzie, którą dzieli z innymi nauczycielami. Tak, jak się spodziewaliśmy mimo niewielkich możliwości urządził się całkiem wygodnie.
Na ścianach mieszkania zauważyliśmy dużo białych kulek, które niczego nam nie przypominały. Okazało się, że są to jaja jaszczurek, a Diego, po pierwszej próbie usunięcia jaja z powodu wyrzutów sumienia przestał je usuwać. Gdy jaszczurka się wykluje, cała pozajaszurkowa część wnętrza jajka rozlewa się po ścianie, a nowa jaszczurka rozgląda się, mówi do Diego „hi” i zmyka. Jako, że podobnych rzeczy nie widzieliśmy w żadnym z innych domów, podejrzewamy, że wszystkie jaszczurki z okolicy zwiedziały się, że jest taki jeden co nie usuwa jaj i właśnie do niego przychodzą je składać.

Mieszkańcy wioski byli dużo bardziej serdeczni i chętni do zdjęć niż w pozostałych miejscach, szczególnie gdy spacerowaliśmy razem z Diego. Być może dlatego, że niewielu turystów tu dociera. Przy okazji zostaliśmy kronikarzami jednej z rodzin, która zebrała się i oficjalnie ustawiła.

Jednym w podstawowych produktów eksportowych, Burkina Faso są orzeszki ziemne. Dojrzewają we wrześniu i październiku, nie zobaczyliśmy więc w Meguet zielonych pól orzeszkowych tak jak zakładaliśmy. Orzeszki rosną pod ziemią, zupełnie jak ziemniaki. Wszystkie te, które jemy są wcześniej gotowane lub prażone i następnie suszone, a te wciąż miękkie stanowią składnik wielu sosów czy zup.

Polecane wpisy

1 komentarz

Bogdan 10 maja 2013 at 12:40

Super zdjęcia. Widać, że jest to naprawdę ładne miejsce, w którym żyją ciekawi ludzie. Wolontariaty tego typu to świetny pomysł i naprawdę warto się w nie angażować.

Odpowiedz

Skomentuj Bogdan Anuluj